Darek na Gwincie

Jeszcze nie opadł kurz po powrocie ze 100 miles of Beskid Wyspowy a ja już pakowałem się na kolejne 100 mil. Tak się złożyło w kalendarzu biegowym, że zaledwie 6 dni po zawodach stałem na linii startu „swojego” Super GWiNTa.

Co ja myślałem rzucając się na kolejny start w tak krótkim odstępie czasu, który uniemożliwiał regenerację? Sam nie wiem. Euforia, chęć zrobienia czegoś nietuzinkowego, zaistnienie w opinii innych, udowodnienie czegoś samemu sobie? Pewnie wszystko po trochu skumulowane do stwierdzenia „Ja nie dam rady? To patrz!”

Nowy Tomyśl g.14:00

Docieram do miasta gdzie mieści się biuro zawodów. Na miejscu jest już część ekipy a reszta dotrze później. Praktycznie stali bywalcy. Lecimy na miasto zjeść obiad i dokupić brakujące przedmioty. Na hali każdą wolną minutę poświęcam na próby zdrzemnięcia się. W końcu kiedy dociera cała banda ruszamy po pakiety, zdajemy przepaki i ruszamy na start. Punktualnie o 18-tej ruszamy przed siebie. Nie muszę w ogóle czekać by czuć, że nie jestem w pełni formy. Lecę trzymając się zakładanego tempa w okolicy 6:00. Nie rwę jak to zwykle mam w zwyczaju. Tylko spokój może mnie doprowadzić do mety. Mam zaliczone wszystkie edycje i ten start zbliża mnie do założonego kiedyś pomysłu by zaliczyć 10 edycji z rzędu na najdłuższym dystansie. Obmyśliłem sobie, że jeśli z całości przebiegnę 60km to potem szybki marsz zagwarantuje mi ukończenie 100 mil w limicie czasowym. Zatem lecę. Adam i Mariusz pognali mocno do przodu. Ja trzymam się z Mateuszem i Mirasem. Niedaleko przed nami Aga z Jackiem w swoim debiucie. Dobijamy do Wąsowa. Rozległy park z pałacem robi za każdym razem ogromne wrażenie. Łykamy kilka produktów z punktu i lecimy dalej. Jest nienajgorzej. Do zmroku jeszcze czas i co najważniejsze stopy dają radę. Byłem na tej trasie już tyle razy, że wciąż czuję się jakbym był w stanie uśpionego deja vu. Wyjście z parku, łąka wzdłuż drogi, rów, zakręt, asfalt, szutry, las… znam to. Lecę swoje i po swoje choć wiem, że do celu kaaaaawał drogi i czasu a prędzej czy później coś we mnie pęknie. Docieramy do Porażyna. Są oklaski, jest Beata z Marcinem – prarodzice imprezy. Znamy się od 6-ciu lat. Od pierwszej imprezy. Mimo, że już nie organizują zawodów zawsze są na trasie, na punktach i na mecie. Za każdym razem mogę na nich liczyć. To niesamowite jak pewne okoliczności, rozmowy, przedsięwzięcia mogą skrzyżować i połączyć ludzkie losy. Szybkie zdjęcie, kilkanaście zdań, uzupełnienie płynów i czołówki rozświetlają mrok a my już w składzie nieco większym napieramy w noc i w las. Maraton kręcimy w 4 godziny i 54 minuty. Aż za dobrze. Wszyscy w grupie trochę się nakręciliśmy chyba tym, że Aga jest w strefie medalowej wśród kobiet. Trochę zawiódł zdrowy rozsądek a zaczęła wygrywać ułańska fantazja. A to moment gdzie jeszcze powinniśmy się hamować.

Grodzisk Wlkp. g. 00:40

Docieramy na przepak w Grodzisku Wielkopolskim. Na koncie 55 kilometrów z lekkim naddatkiem. Im mniej czasu na punkcie tym lepiej. Tylko jak to zrobić tym razem. Stopy zaczynają się odzywać. To nie było możliwe by po 160 kilometrach zrobionych w górach niespełna tydzień wstecz organizm doszedł do siebie. Siadamy na ławce. Wolontariusze na GWiNT to jak zawsze elita pomocnych dłoni. Co podać? Siedź ja tobie przyniosę? Ciepła czy zimna? Czego jeszcze potrzeba? Takie i inne pytania wciąż nadbiegają. To naprawdę dużo. Kiedy ciało sztywnieje i domaga się odpoczynku takie „przynieś – wynieś” jest wystarczającą pomocą godną królów. Na początek zrzucam buty, skarpetki i mokre koszulki. To, że trochę padało procentuje tym, że pył ze ścieżek nie trze stóp w obuwiu. Badam stopy i widzę, że na chwilę obecną nie ma strat poza tymi, które przywiozłem. Ląduje spora doza sudocremu, świeże skarpetki, nowa para butów i świeża koszulka. Komfort powrócił. Czas na ciepłe picie i ciepły posiłek. Ogarniamy się w miarę sprawnie i ruszamy dalej. Czas operacyjny prawie pół godziny. Ruszamy. Spory odcinek miastem i peryferiami. W końcu pojawia się ściana lasu i wnikamy w nią. Rozmowy o niemal wszystkim pozwalają przetrwać czas kiedy tylko blask latarek nadaje obraz temu co się przed człowiekiem dzieje. Od czasu do czasu podsyłam informację o lokalizacji swojej Żonie. Mam od Niej jak zawsze nie dość, że totalne wsparcie, które mnie niesie to jeszcze dosłownie doping online rozniesiony wśród znajomych. W chwilach kryzysu lub samotności na trasie takich kilka wpisów i komentarzy na FB potrafi zmobilizować i dodać sił. Kiedy cisnę wbrew logice wiem, że dziesiątki kilometrów ode mnie są najwierniejsi kibice i śledzą moje poczynania zaciskając kciuki białe zapewne od odpływu krwi. Na zegarku wybija 70-ty kilometr. Stopy pieką i znużenie ogarnia ciało. Zaczyna się ziewanie i marsz zombie. Kończy się las. Szukamy trasy i wbijamy się do strażaków. Strażaków czyli punktu na Rakoniewickim rynku gdzie do fontanny leją wodę ze strażackich węży rzeźby przedstawiające dzielnych strażaków. Ogarniam uzupełnienie płynów. Jest mi zimno dlatego nie mam zamiaru stać tutaj długo. Piję gorącą herbatę. Wciągam suszone morele i coś słonego po czym zaczynam maszerować dalej. Nawet nie próbuję biec. Muszę rozruszać podeszwy stóp. Lewa, prawa, lewa, prawa… Jak w bajce o lokomotywie. Najpierw powoli jak żółw ociężale, ruszyła maszyna powoli ospale. Więc kręcę tymi kołami. Koło za kołem. Stopa za stopą. Chodnik, asfalt, chodnik, szutry i nareszcie las. Trucht. Lekki i wolny. Co by się nie działo wciąż suniemy do przodu. Mijamy 80-ty kilometr. Można rzec półmetek. To bez wątpienia kluczowy moment kiedy zaczyna się odliczanie w dół a do mety jest już bliżej niż dalej mimo tego, że 80 kilometrów to nadal jakaś abstrakcja. Powoli i nieuchronnie nadchodzi chwila gdy noc targana siłami natury musi ulec brzaskowi. Czerń nieba zaczyna blednąć. Z każdą minutą robi się jaśniejsze. Świt to chyba najbardziej upragniony moment w biegach ultra porównywalny z cudem narodzin. Przed świtem chcieliśmy mieć nakulane 80-90 kilometrów i tak jest. Kroczymy dalej. Więcej już chodzenia niż biegania. Stopy dają do wiwatu a mięśnie nóg i pleców jakby skurczyły się po parę centymetrów. Skłon do stóp staje się wyzwaniem godnym rangi mistrzowskiej ale podejmujemy go jak każde inne by tylko rozluźnić napięte ciało. Chwila poświęcona na stretching oddaje pozytywnie na trasie. Gdy brakuje gibkości łatwiej o kontuzję. W oparach mgły i chłodu docieramy do kolejnego punktu. Za nami już ponad 90km. W głowach myśl o kolejnym przepaku. Nie liczy się meta. Trzeba myśleć o tym co przed nami. Od punktu do punktu. W głowie dzieli się trasę na odcinki i walczy etapami. W końcu podnosi się temperatura. Promienie słońca delikatnym ciepłem zwiedzają obszary odkrytych połaci skóry. To miłe. I pobudzające. Idziemy wciąż do przodu. Głośnie „bip” sygnalizuje kolejny przebyty kilometr. Tym razem pęka setka. To kolejna magiczna chwila. Stówka za nami. Do mety już tylko maraton i półmaraton. Jak to niewinnie brzmi. Szkoda, że stopy mają inne zdanie na ten temat. Marszobiegiem wbijamy do parku okalającego jezioro Wolsztyńskie.

Wolsztyn g.9:30

Przy głośnych owacjach docieramy na przepak w Fala Park. Czuję się prawie jak VIP. Część wolontariuszy zna gnieźnieńską ekipę. O nic nie musimy się martwić. Bez kozery powiem, że jest to najlepsza możliwa ekipa wolontariuszy na tej imprezie. Atmosfera iście rodzinna. Mentalne SPA dla oszukania głowy. Przebrani, opici, najedzeni i z dobrym słowem na pożegnanie ruszamy dalej. Stopy mimo ogarnięcia kremem sprawiają wrażenie mięsa mielonego przygotowanego do robienia klopsów. Trochę czasu potrzeba by je znowu namówić do sprawnego funkcjonowania. To już pora na oszukiwanie samego siebie, że nadal wszystko jest ok. Ostatni etap na horyzoncie.  Docieramy na obrzeża lasu. Mijamy faceta z kosą ścinającego to co obrodziła łąka. Niemrawe dzień dobry i na kolejnych krokach jest już o czym chwilę porozmawiać. Idziemy i truchtamy na zmianę wbijając się ostatecznie w las. A w lesie zgodnie z oczekiwaniami piach, piach i jeszcze więcej sypkiego piachu . Wszystko rzecz jasna w palącym słońcu na profilu trasy przypominającym grzebień. Tak więc napieramy po tych wielkopolskich wydmach. Odżyłem trochę na tych fałdach ponieważ podchodzenie niweluje problemy startych stóp. O ile podchodzenie jest komfortowe to zbieg odrabia sobie wszystko z nawiązką. Można albo kuśtykając kaleczyć definicję słowa „marsz”, albo zacisnąć zęby  i ruszyć w dół starając się przejść do marszu możliwie najdalej. Po kilkunastu kilometrach docieramy na punkt w Kuźnicach Zbąskich. Do mety już tylko maraton. Jak to niewinnie brzmi. Dlatego ruszamy z nogi na nogę sprawnym marszem tak by drogi wciąż ubywało. Maraton w normalnej dyspozycji to około trzy i pół godziny biegu. W naszym stanie to co najmniej trzy razy tyle. Kalkulacja podpowiada, że marsz wystarczy by zapewnić sobie ukończenie zawodów w regulaminowym limicie czasowym. I mimo ambicji trzeba się z tym chwilowo przynajmniej pogodzić. Ponownie zagłębiamy się w las i ponownie podchodzimy i zbiegamy po muldach. Aż dziw bieże, że w tym rejonie mamy tak mocne pofałdowanie terenu. Organizatorzy wytężyli chyba wszystkie swoje moce byśmy w tym roku nie pominęli żadnego godnego odcinka. Cieszę się, że w Wolsztynie założyłem lekkie x-clawy i stuptuty. Dzięki temu mogłem biec i maszerować w tym piachu bez obaw, że cokolwiek dostanie się do buta.

Jastrzębsko Stare g.13:50

Kilka minut przed czternastą, po kilometrowym odcinku asfaltu pokonanym biegiem dobijam do punktu w Jastrzębsku Starym. Drogę znam na pamięć. Jestem już totalnie zajechany. Do mety 30km. Kawał drogi. Obmywam spoconą twarz. Sól, która wytrąciła się na twarzy spływa mi do oczu i do ust. Szczypie. Przemywam się raz jeszcze spłukując chociaż na kilkanaście minut z siebie trud trasy. Orzeźwia. Niestety chwilowo. Jem kilka ciastek. Piję słodką colę i zapełniam bidony. Powoli ledwo zaczyna mi starczać picia od punktu do punktu. Wstaję. Uda pieką. Stopy jeszcze bardziej. Obręcz biodrowa jakby ją ktoś pospawał migomatem. Wykonuję wbrew swojemu ciału kroki a’la robot. 1 krok. Drugi krok. Najpierw powoli, jak żółw ociężale. Trzeci, czwarty, piąty itd… Zaczynam się kulać. Od jakiegoś czasu trasę przemierzam wspólnie z Mirkiem Janikiem. Plan mamy podobny. Jest do kogo się odezwać po drodze i ponarzekać na te same problemy. Trochę o pracy, trochę o poprzedniej edycji, trochę o zegarkach, plecakach, butach, treningach i tak już leci kolejny kilometr. Człowiek w duecie zrzuca z siebie trochę ciężaru zajmując mózg czymś co nie skupia się na obliczeniach następującej powoli destrukcji. Po kilku kolejnych kilometrach rozdzielamy się chwilowo. Na jednej z najdłuższych prostych szutrowo asfaltowych pochłania mnie całkowite zmęczenie i senność. Zwalniam drastycznie. Co jakiś czas zamykam oczy idą na autopilocie. Ale jazda. Spadek cukru? Deficyt snu? Próbuję się z tego jakoś wyswobodzić i nie mogę. Czuję jakbym się topił w studni i nie mógł ręką chwycić niczego na czym dałbym radę się podciągnąć i wystawić nozdrza poza linię wody. „Dajesz Bergol!” Głośny krzyk wyrywa mnie z tego marazmu. W końcu dobiłem do agrafki w Miedzichowie. Ludzie wracający z punktu zaczynają gadać, krzyczeć. Sporo z tych ludzi znam. Zaczynam biec. Stopy palą żywym ogniem ale postanowiłem biec aż do punktu. Niesie mnie atmosfera i to, że mijam się z innymi ludźmi. Jest punkt. W końcu. Miedzichowo – 148 kilometr biegu. Biegu. Jak to dobrze brzmi. Szkoda tylko, że po zeszłotygodniowych, beskidzkich wojażach mało jest dziś biegu w biegu. Piję, jem, pochłaniam wszystko co jest. Siadam na krześle. Wyciągam nogi. Delektuje się tą chwilą. W kubku gorące picie. Coś co przemieli te słodkie napoje, na które już nie mogę patrzeć, a które trzeba w siebie wlewać by się nie odwodnić i nie paść gdzieś w terenie. Dociera Mirek. Też uzupełnia niezbędne rzeczy. W końcu wstajemy i ruszamy dalej. Na ostatni etap zawodów. Ostatnie 17km. Tutaj szału nie było, nie było też niczego pięknego. To po prostu było czyste i niczym nieskrępowane ultrajebn..cie przez duże U. Nieosło mnie tylko to, że chciałem dopisać do swojego biegowego CV kolejny Super GWiNT i kolejne 100mil i do tego 100 mil zrobione tydzień po tygodniu. W jakim stylu? Niue dbałem o to ponieważ liczyło się tylko ukończenie. Na ostatnich 5-ciu kilometrach zerwałem się puściłem biegiem. Mimo, że pod nogami był już asfalt, miasto i niemal czuć było metę zgodnie z zapowiedziami poznaliśmy jeszcze piaszczyste wzniesienia okalające Nowy Tomyśl. Ostatecznie po jednej dobie, jednej godzinie i 34 minutach wbiegłem na metę w towarzystwie Beaty i Marcina. W oczach łzy a w głowie hormony szczęścia otworzyły korek od szampana. Zawirował świat a ja po prostu musiałem na chwilę się położyć na brukowej kostce dając przekaż wszem i wobec, że dałem z siebie wszystko i jestem wykończony do cna. Po kilku chwilach Marcin pomógł mi wstać. Przybiłem piątkę z organizatorami liczną gromadą znajomych, która co roku startuje tutaj na wszelakich dystansach. Gratulacjom nie było końca. Moje biegowe EGO spuchło do tego stopnia, że przestało mieścić się w moje ciuchy biegowe. Powoli i bez żadnych skrupułów zmęczenie przejmowało kontrolę nade mną. Zjadłem ciepły posiłek serwowany za linią mety. I chcąc nie chcąc zwinąłem worki z przepaków i ruszyłem w stronę hali sportowej na zasłużony odpoczynek. Ile spaliłem kalorii? Wszystkie ☺ Ile ukończyłem GWiNTów? Też wszystkie ☺ Czy będę startował w siódmej edycji? Już się nie zarzekam, że nie bo pewnie zwariuję kiedy znowu uruchomiony zostanie panel zapisów. Tak już mam. To uzależnienie w wersji ultra.

Czekamy na Ciebie

Klub Altom © 2024. All rights reserved.